Fragment
Rozdział I
Paweł Viotti uderzał końcami palców w odwrócone karty, leżące przed nim na zielonym stoliku. Jego czterej towarzysze zrozumieli, że mają słuchać. Nie był to bowiem zwykły salon gry, lecz tajny gabinet w słynnym nowojorskim klubie gier hazardowych. Nie lada śmiałkiem byłby ten, kto by się odważył tam wejść niepowołany w chwili takiego posiedzenia.
– Dzisiaj – mówił Viotti – trzeba pomówić o rzeczach poważnych. Może być, że bardziej dbam o własną skórę niż wy, ale wiem, kiedy trzeba ustąpić. Już dość niebezpieczna była walka z jedną bandą. Mieliśmy pełne ręce roboty z chłopakami Tima Rooneya, a teraz wyruszył w pole drugi nieprzyjaciel. Jestem zawsze skłonny do walki, jeśli mam szansę wygrania, lecz teraz jestem przekonany, że nie damy rady i dlatego mówię: ustąpmy póki czas.
Słuchali uważnie. O kartach zapomnieli, poświęcając całą uwagę nowemu problemowi. Marek Constantine, znany w Paryżu i na Riwierze pod innym nazwiskiem, smukły i zgrabny chłopak o bladej twarzy, ciemnych oczach i dziwnie delikatnych ustach, oparł głowę na ręce i pochylony naprzód wpatrywał się w szefa, jak gdyby obawiał się uronić choćby jedno słowo. Mateusz Drane, przystojny elegant z gładko przyczesanym brązowym włosem, wesołą czerwoną twarzą, słuchał z równym zainteresowaniem, lecz większą swobodą. Słynął on z przedziwnej zręczności, z jaką operował śmiercionośną bronią, spoczywającą w ciemnościach ukrytej kieszeni. Obok niego siedział Tom Meredith w roli wytwornego Anglika, do którego upodabniała go pociągła twarz i londyńskie ubranie. Mruknął potakująco na propozycję szefa, podczas gdy Edward Staines o powierzchowności zamożnego, lecz przemęczonego zawodem chytrego adwokata, przysłuchiwał się z miną trochę niedowierzającą wiecznego pesymisty.
– To wszystko składa się pięknie dla ciebie, Pawle – rzekł Staines. – Możesz wrócić do swojego kraju, gdzie sobie kupisz jakąś górę ze starym zamkiem i będziesz mógł świetnie żyć za parę dolarów rocznie. Ale po co do stu piorunów my się mamy kręcić po Europie? Przyznaję, że na razie duszno jest tutaj, gdzie Tim Rooney rzuca nam kłody pod nogi na naszym własnym terytorium. A gdybyśmy się przyczaili na kilka miesięcy…
– Nie wyszłoby to nam na dobre – oponował Tom Meredith. – W międzyczasie Tim się zorganizuje i my nie mielibyśmy do czego wracać. Sądzę, że trzeba nam stąd wiać… gdzieś, gdzie nie sięga ręka Stanów. I tak zebraliśmy śmietankę.
Paweł Viotti, ciemny czarnowłosy Korsykanin ubrany z wyszukaną elegancją, wygolony i wyperfumowany, potrząsnął tłustą ręką, na której błysnął brylant.
– Już ja mam dla was dobre miejsce – powiedział. – Jedno jedyne na świecie, gdzie pieniądz leży na ulicy i gdzie nas jeszcze nie znają…
– Gdzież to jest? – zapytał z ożywieniem Marek Constantine.
– Południowa Francja – zabrzmiała szybka i triumfująca odpowiedź. – Słuchajcie, mam tam brata i znam stosunki w Cannes, Nicei, Monte Carlo – gdzie tysiące i miliony przechodzą co dzień z ręki do ręki i gdzie pełno niebożątek, których żadna niania nie pilnuje. Nasz interes alkoholowy dobry był, ale zaczyna się praktykować w nim, jak na mój gust, trochę za dużo strzelaniny.
Wysmukły Marek Constantine stuknął w stół papierosem i zapalił go. W oczach odbiło się ożywienie.
– Mówię wam, że Paweł ma rację – rzekł. – Wiecie przecież, że co roku jeżdżę na Wybrzeże Lazurowe. Mam tam przyjaciół bez liku, a Mateusz jest tam również bywalcem.
Paweł Viotti uśmiechnął się wyciągnął ręce szerokim gestem.
– Słyszycie, co Marek mówił? – zawołał. – Zna się na rzeczy, a mój brat także. Nie należy wprawdzie do nas, ale i tak dużo wie. Proponuję, abyśmy się powoli tam przenieśli. Każdy z osobna. Wstąpimy do Paryża i Londynu po drodze. Poczekamy jeszcze, aż ludzie zapomną o nas, o ile cokolwiek im się o uszy obiło, no i mniej więcej za rok rozpoczniemy na nowym terenie. Mój brat przygotuje nam tymczasem, co nam potrzeba i miejsce, w którym moglibyśmy się spotykać, nie zwracając na siebie uwagi, tak jak tutaj.
– Trzeba by się jednak przedtem załatwić z Lukiem Cheynem… – zauważył Mateusz Drane. – Udał się podobno właśnie w tamte strony.
Zapanowała chwilowa cisza. Paweł Viotti gładził swój czarny wąs.
– Szkoda go – westchnął. – Nie powinien był z nami zrywać. Trzeba skończyć.
– A co będzie z zapasami? – spytał Edward Staines.
– Są prawie na wyczerpaniu – zwierzył się Viotti. – Słuchajcie chłopcy, mam na nie ofertę. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy gotówką. Więcej to warte, ale w ten sposób skończylibyśmy ze wszystkim gładko.
– Oczywiście, że to lepsze, niźli perspektywa przykrego końca tutaj… – stwierdził Tom Meredith.
– Niesmaczne dowcipy – obruszył się Marek Constantine. – Uważam, że zmiana placu boju jest postanowiona. W tym to pokoju piliśmy często za pomyślność naszych wyczynów, a teraz wypijmy na zdrowie kraju, który nas ugości. Vive la belle France!
Zebrali się wszyscy koło kredensu, sami sobie usługując, gdyż żaden kelner nie miał wstępu do gabinetu w czasie tak intymnych obrad. Przy stole pozostał tylko Paweł Viotti. Milion dolarów zarobił na przemycaniu alkoholu, ale nigdy jeszcze nie miał kropli alkoholu w ustach.
– Chodźcie, chłopaki – wołał. – Grajmy dalej. Stawiam pięćdziesiąt kawałków. Niedużo na początek.
Zasiedli przy stole. Poprzez ciężkie kotary u okien dochodził stłumiony gwar ulicy, głuche dudnienie kolei i głosy syren okrętowych. Byli przecież w sercu potężnej metropolii.
– Sądzę – rzekł sentencjonalnie Tom Meredith – że będzie się nam dziwnie spokojnie wydawać w Monte Carlo.
– Może być, że byśmy zaznali tutaj całkiem niepożądanego spokoju, gdybyśmy tutaj pozostali – odrzekł ironicznie Paweł Viotti.
Tego wieczora najniebezpieczniejsza w Stanach Zjednoczonych banda przemytników alkoholu postanowiła się rozwiązać i przenieść do Europy pole swego działania.
* * *
Roger Sloane mieszkał w cudownym otoczeniu. Siedział w tej chwili na tarasie willi, której tłem były śniegiem ukoronowane Alpy Maritimes. Przed nim roztaczał się najbardziej uroczy krajobraz w świecie. Z gaju pomarańczowego biły słodkie zapachy, a oko błądziło po łąkach i kwitnących sadach, otaczających farmy na łagodnie spadających tarasach aż po niebieski pas Morza Śródziemnego. Na lewej stronie rozsiadło się starożytne miasteczko La Bastide. W skałach, o które się miasto opierało, znaleziono ślady przedhistorycznych mieszkań ludzkich. Tego rana słońce wydawało się żywą istotą, błądzącą wśród drzew i kwiatów ogrodu. Piękno, uosobione w każdym szczególe rozkosznego krajobrazu, nie potęgowało jednak nastroju potrzebnego do pracy literackiej. Na zwykłym prowansalskim stole leżał przed Rogerem stos papieru, na którym nie było nawet jednej litery. Trzeci to już poranek spędzał w kontemplacji w tym miniaturowym raju, wchłaniał w siebie światło i pachnące powietrze, ale nie był zdolny do wypowiedzenia się piórem. A przecież był pisarzem!
Na wyłożonej kamieniami ścieżce wijącej się około jego posiadłości ukazał się pieszy turysta. Dziwna to była postać i dziwny jej chód. Mimo że wydawał się dorosłym mężczyzną, odziany był jakby w strój skauta i podpierał się na lasce wyglądającej raczej na kij pasterski. Na widok Sloane’a stanął, wpatrując się w niego uporczywie. Roger postanowił bliżej przypatrzeć się tak niesamowitemu zjawisku, które mimo to nie wydawało mu się obce. Wstał i przybliżył się do ogrodzenia.
Przypatrywali się sobie najpierw z pewną nonszalancją. Potem prawie równocześnie wykrzyknęli:
– Na Jupitera! – zawołał turysta. – Przecież to poeta!
– Erskine! – mówił zdziwiony Sloane. – Pips Erskine!
Posypały się pytania. Byli razem w Oksfordzie, lecz nie widzieli się już od czterech lat.
– Pips, co znaczy ta maskarada? Czyżbyśmy powrócili do czasów Drury Lane1? Przebrałeś się za Dicka Whittingtona2 i szukasz burmistrza tej miejscowości? Nie będzie ci się podobał, gdy go spotkasz. Jest właścicielem farmy owocowej i zawsze pijany. Pochodzi z Sycylii, nazywa się Viotti, nie ma córki i przysięgam, że cię nie najmie, gdy cię zobaczy w tym stroju.
– Widać, że mało podróżowałeś – westchnął Erskine. – Przecież to jest codzienny strój plantatorów herbaty na Cejlonie.
– Dobra wróżka uchroniła mnie od pobytu na tej wyspie. Czy mam to tak rozumieć, że stamtąd właśnie przybywasz?
– A, tak. Herbata i guma były moją specjalnością. Twoją było gęsie pióro.
– I pozostało nią. Piszę, gdy tylko mogę. A co słychać z socjalizmem?
– Oczywiście już nie jestem socjalistą – odparł twardo Erskine – od kiedy zostałem parem.
– Czym zostałeś?…
– Lordem. Jak widzę, nie wiesz, co się dzieje w prawdziwym towarzystwie. Odziedziczyłem tytuł i potrzebną do tego gotówkę. Powinieneś był zauważyć moją fotografię w niezliczonych ilustracjach.
– Ale nie w tym kostiumie?
– No, nie, nie w tym kostiumie. Co się robi w tym kraju, gdy się ma pragnienie?
– Wysysa się rosę z kwiatów. Chodź, chodź, kochany idioto, dostaniesz coś do picia – zapraszał Sloane.
Przystojna, typowo angielska twarz turysty rozjaśniła się w uśmiechu. Zamiast skierować się ku bramie, wspiął się na ogrodzenie i przeskoczył je, nie troszcząc się o spustoszenie, jakie zrobił wśród kwiatów. Jego przyjaciel uderzył w gong i gdy ukazał się kamerdyner w białej marynarce, polecił mu przynieść napoje. Usiedli w plecionych fotelach. Sloane podsunął przyjacielowi papierosy, a sam zapalił fajkę.
– A więc doprawdy jesteś lordem – zawołał z właściwą Amerykanom ciekawością i respektem dla tytułów.
– Naturalnie, że jestem – zapewnił go Erskine. – Wprawdzie tylko baronem, ale ostatecznie zawsze miałem słabość do baronów. Wsławili się w historii…
Przyniesiono napoje a Sloane wydał dyspozycje na śniadanie.
– Więc jak brzmi teraz twoje pełne nazwisko? – spytał swego gościa.
– Reginald Philip Erskine, jak przedtem, tylko że znany teraz jestem jako lord Erskine. Tytuł baronowski…
– Dobrze, dobrze – przerwał Roger Sloane. – Ale ja cię dalej będę nazywał Pips.
– Jakże z natchnieniem? – pytał Erskine. – Trudno wyobrazić sobie odpowiedniejsze miejsce do pisania.
Sloane wskazał żałośnie na niezapisane stosy papieru. Tyle wolnego czasu, cudowne otoczenie. Ani słowa nie napisał.
– Nie wierzę, aby można tworzyć, żyjąc w kontemplacji. Taka atmosfera działa chyba usypiająco – mówił Erskine. – Jak zniosłeś finansowy debacle3 na Wall Street!
– Nieźle, do czego się zresztą przyczynił fakt zejścia w krainę cieni mojego wuja, po którym coś odziedziczyłem. Jakie masz plany na przyszłość, Pips?
– Wrócę do Anglii pilnować swego majątku. Mam dość Cejlonu i plantacji herbaty. Zanim jednak udam się na północ, chcę się jeszcze tutaj trochę powłóczyć i proponuję, abyś mi towarzyszył, a na pewno odnajdziesz natchnienie.
– Dobra myśl, ale musisz się przebrać, drogi Pips. W tym stroju nie wpuszczą cię do kasyna.
– Zrobię to dla ciebie, jeśli mnie odwieziesz do domu, mój poeto.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.