Fragment
STU CZERWONYCH
Nastał jeden z uroczystych dni Stu Czerwonych. Wielki międzynarodowy kongres miał się zebrać w Londynie, pierwszy kongres legalnej partii anarchistów. Nie było ani jednej ulicy, na której nie zbierałyby się gromadki przechodniów rozmawiających o tym wydarzeniu z niezwykłym ożywieniem. Ale też znaleźli się i tacy, którzy patrzyli na owe obrady z uśmiechem pełnym sceptyzmu. Jednym z nich był Nilof z Witebska, który twierdził, że tego rodzaju legalne obrady są po prostu niemożliwością. Jedynie Mały Piotr (prawdziwe jego nazwisko brzmiało Konoplanikow, był reporterem gazety „Russkoje Znamia”) twierdził, że udział Stu Czerwonych w kongresie daje nadzieję na osiągnięcie celu, do którego od tylu lat dążono: on sam zajmował się całą organizacją zjazdu. Dla niego dzień ten również miał wielkie znaczenie.
Największą radością delegatów partii Stu Czerwonych było to, że obradować mieli pod nosem angielskiej policji, która prawdopodobnie nie znała prawdziwego celu owego kongresu.
Okręty linii kopenhaskiej, jak również wszystkie ekspresy przychodzące do Londynu przywiozły tysiące delegatów z różnych stron świata na kongres Stu Czerwonych.
– Policję zawsze można omamić – mówił Mały Piotr z entuzjazmem. – Po prostu mówi się, że zebranie zwołuje się w celach filantropijnych.
Główny detektyw, Falmaouth, pisał do pomocnika komendanta policji:
Pismo Szanownego Pana otrzymałem. Kongres Stu Czerwonych ma się zebrać dzisiejszej nocy w Phoenix Hall na ulicy Middlesex. Należy nie wpuszczać do wnętrza osób niepowołanych. Załączam listę przybyłych na ów kongres do Londynu i z niecierpliwością oczekuję przesłania mi fotografii niżej wymienionych.
Tu następowały nazwiska trzech delegatów z Badenii: Schmidt z Freiburga, Bleaumeau z Karlsruhe i von Dunop z Mannheimu. Nie byli ważnymi osobistościami nawet w oczach anarchistów całego świata. Nie zasługiwali na specjalną uwagę i dlatego też dziwne zdarzenie, które miało miejsce owej nocy, zbulwersowało mieszkańców Londynu.
Schmidt opuścił pokój w pensjonacie na Bloombsbury, udając się śpiesznie w kierunku dzielnicy wschodniej. Było to późną jesienią, wieczorem, podczas rzęsistego deszczu i Schmidt myślał właśnie o tym, czy powinien pójść najpierw na umówione spotkanie z dwoma kompanami czy też udać się od razu do sali obrad.
Nagle jakaś silna dłoń złapała go za ramię. Odwrócił śpiesznie głowę w kierunku napastnika, chwytając się jednocześnie za kieszeń, w której spoczywał portfel. Tuż za nim stał jakiś mężczyzna, a na całym placu nie było ani jednego przechodnia. Zanim Schmidt zdążył wyciągnąć z futerału browning, druga jego ręka została również uwięziona przez innego mężczyznę, wyższego o głowę od pierwszego napastnika.
– Czy pan August Schmidt? – zapytał drab.
– Tak się nazywam istotnie.
– Czy jest pan anarchistą?
– Przypuszczam, że to moja osobista sprawa.
– Teraz idzie pan na kongres Stu Czerwonych, nieprawdaż?
Schmidt otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
– Skąd pan wie o tym? – zapytał.
– Jestem detektywem ze Scotland Yardu; moje nazwisko Simpson; mam polecenie aresztowania pana.
– Na podstawie jakich danych? – oburzył się Niemiec i wzruszył pogardliwie ramionami. – Nie miałem pojęcia, że w Anglii wolno obrażać spokojnych cudzoziemców.
Na placu ukazał się zamknięty automobil. Niższy z napastników gwizdnął głośno i szofer zatrzymał maszynę tuż przy chodniku.
Anarchista zwrócił się do napastnika, który usiłował go aresztować.
– Ostrzegam pana, że odpowiesz pan za to wszystko – rzekł gniewnie. – Mam dzisiaj ważne sprawy do załatwienia, a przez pańską głupotę…
– Proszę wejść – przerwał drab krótko.
Schmidt wsiadł posłusznie do auta i drzwiczki się za nim zatrzasnęły.
Gdy auto ruszyło z miejsca, Niemiec zauważył, że nie było w nim żadnego okna. Zrodziło się w jego umyśle pragnienie ucieczki. Spróbował drzwi – niestety, były zamknięte od zewnątrz. Zapukał nieśmiało i spostrzegł, że całe auto było obite cienkim stalowym pancerzem.
– Więzienie na kołach – mruknął tracąc resztkę nadziei; bezsilnie opadł na poduszki samochodu.
Nie znał Londynu, toteż nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd go wieziono. W ciągu dziesięciu minut automobil nie przystawał ani na chwilę. Niepokój Schmidta wzrastał. Jedyne szczęście, że tajemniczy policjanci zostawili mu rewolwer i dokumenty. Gdyby go zrewidowano, skompromitowałby się zupełnie. Ileż to bibuły przewoził we wszystkich kieszeniach ubrania.
Na litość boską! Należałoby to wszystko zniszczyć. Zanurzył dłoń w wewnętrzną kieszeń swego płaszcza. Była pusta. Mała teczka skórzana zniknęła w jakiś sposób. Twarz Schmidta poszarzała, bowiem partia Stu Czerwonych miała swoje ścisłe tajemnice, o których policja londyńska dowiedzieć się w żadnym wypadku nie powinna. Palce nieszczęśliwego więźnia zaczęły błądzić wśród ciemności po wszystkich kieszeniach ubrania. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że papiery zostały podstępnie wykradzione.
Podczas jego gorączkowych poszukiwań auto zatrzymało się nagle. Schmidt wyciągnął z kieszeni rewolwer. Postawił już wszystko na jedną kartę, aczkolwiek nie był człowiekiem umiejącym ryzykować wiele.
Przypomniał sobie w tej chwili los jednego z członków partii Stu Czerwonych, który sprzedał jakieś plany policji śledczej. Członek ów zmuszony był uciekać z Rosji. W całą tę sprawę zamieszana była również kobieta, a historia ta była tak straszna, że opowiadano ją ze zgrozą. Uciekło ich wówczas dwoje – kobieta i mężczyzna. Przybyli do Badenii, a Schmidt poznał ich od razu dzięki fotografiom, które otrzymał od głównego zarządu, owej pamiętnej nocy… Angielskie gazety opisałyby to w rubryce straszliwych morderstw, bowiem szczegóły zbrodni były naprawdę przerażające. W kronice kryminalnej, ku wielkiej radości Schmidta, napisano, że morderca nie został wykryty.
Cała ta historia stanęła teraz przed oczami anarchisty właśnie w chwili, gdy auto się zatrzymało – może policja dowiedziała się czegoś? Z zewnątrz, z ulicy dobiegł go przerażony męski głos: „Dajcie spokój! O Boże! Dajcie spokój!” Czoło Schmidta pokryło się kroplistym potem.
Drzwi samochodu otwarły się nagle i w blasku latarni ulicznej zaświeciła z głębi samochodu lufa rewolweru.
– Radzę nie strzelać – rzekł spokojny głos na ulicy. – Tu są pańscy przyjaciele.
Schmidt opuścił rewolwer, bowiem jakiś znajomy kaszel dobiegł jego uszu.
– Von Dunop! – zawołał ze zdziwieniem.
– Jest także i Bleaumeau – dodał głos z zewnątrz. – Proszę wejść prędko.
Dwaj mężczyźni wsiedli do auta i bezsilnie padli na poduszki.
– Czekajcie łotry – irytował się Bleaumeau. – Czekajcie! Odpowiecie mi za to…
Drzwi się zatrzasnęły i samochód ruszył z miejsca.
Dwaj mężczyźni, którzy zostali na ulicy, długo jeszcze obserwowali oddalający się wehikuł z nieszczęśliwymi pasażerami i dopiero gdy samochód zniknął na zakręcie pierwszej przecznicy, ruszyli wolno przed siebie.
– Oryginalni ludzie – zauważył wyższy.
– A najbardziej – odparł drugi – von Dunop, nieprawdaż?
– To on rzucił bombę na szwajcarskiego prezydenta.
Niższy zaśmiał się złośliwie.
– Doczekał się swojej kreski – rzekł.
Szli dalej w milczeniu, a gdy zegar na ratuszu wybił ósmą, byli już na Oxford Street.
Wyższy mężczyzna machnął laską i przejeżdżająca taksówka zatrzymała się tuż przed nimi.
Przez dłuższy czas jechali w milczeniu i dopiero gdy przejeżdżali przez Newgate Street, niższy z mężczyzn zapytał:
– Czy myślisz teraz o tej kobiecie?
Tamten skinął głową w odpowiedzi, a towarzysz jego mówił dalej:
– Jest twardym orzechem do zgryzienia i nader niebezpieczna. Żeby choć nie była tak piękna i młoda. Przecież wszyscy jesteśmy tylko mężczyznami, George, a natura przeważnie mało ma wspólnego z logiką. Zgodnie z naturą prawie zawsze mężczyzna samiec wybiera kobietę samicę na matkę swych dzieci.
– Venenum in auro bibitur1 – dodał towarzysz. – Wszystkie sprawy, w których biorę udział, zazwyczaj mają coś wspólnego albo z piękną kobietą, albo z jakimś obrzydliwym Murzynem.
Na Oldgate wysiedli z taksówki i udali się w kierunku Middlesex Street.
Miejscem zebrania wielkiego kongresu była sala wybudowana przez związek chrześcijańskich dżentelmenów hołdujących Kościołowi prezbiteriańskiemu. Ich celem było nawracanie wyznawców religii mojżeszowej i działali w tym kierunku z niezwykłym entuzjazmem. Po dwunastu miesiącach uciążliwej pracy dżentelmeni chrześcijańscy doszli wreszcie do wniosku, że bogatych Żydów, na których im najbardziej zależało, trudno jest nawrócić; sala
więc przechodziła z rąk do rąk. Organizowano w niej koncerty muzyczne i dancingi, aż wreszcie przeszła w posiadanie misji religijnej, która urządzała w niej odczyty i koncerty dla swoich zwolenników. Okna i ściany zawieszone były rysunkami wykonanymi przez uczniów różnych szkół misji i sala sprawiała wrażenie zbioru chaotycznych barw. Dzisiejsze zebranie stanowiło kontrast z samym wyglądem sali.
Mały Piotr musiał sobie zadać wiele trudu, aby w jakim takim porządku przeprowadzić nadzwyczajną sesję kongresu. Pomagali mu w tym trzej policjanci, którzy sprawdzali bilety przy wejściu i pilnowali porządku. Przy drzwiach prowadzących do sali stał wysoki, szczupły mężczyzna z długą, poczochraną brodą. Oczy miał zaczerwienione, prawdopodobnie wskutek nadmiernego używania alkoholu, i przy każdej sposobności kręcił z rezygnacją głową jak człowiek skazany na zajęcie nie dające mu absolutnie żadnego zadowolenia.
– Czy macie karty wstępu, towarzysze? – zapytał po niemiecku.
Wyższy z dwóch przybyszów rzucił na odźwiernego zdziwione spojrzenie i odparł po włosku:
– Nie mamy.
Twarz draba spłonęła rumieńcem radości, gdy usłyszał ojczystą mowę.
– Wejdź, bracie, wielką przyjemność sprawiło mi usłyszenie ojczystego języka.
Duszne powietrze panujące wewnątrz wstrzymało na chwilę oddech dwom przybyszom. Sala wypełniona była po brzegi, a okna szczelnie zamknięte i zasłonięte żaluzjami. Nawet wentylatory zasłonił Mały Piotr ciężkimi portierami, które zdjął uprzednio z drzwi.
W głębi ustawiono podium, pośrodku którego stał stół przykryty czerwonym suknem.
Dwaj przybysze zaczęli torować sobie drogę wśród tłumu, wreszcie zajęli miejsca w pobliżu prezydium. Właśnie przemawiał jeden z towarzyszy, który nie był zbyt dobrym oratorem. Mówił po niemiecku, tonem niezwykle patetycznym. W przemowie swej co pewien czas powtarzał znaną już od dawna formułkę, że teraz właśnie nadeszła odpowiednia pora na ogłoszenie ogólnego strajku. Słowa jego audytorium przyjmowało z niezwykłym entuzjazmem, co nie przeszkadzało jednak, że siedzący nieco dalej od mówcy rozmawiali z ożywieniem.
– Śmierć tyranom! Śmierć kapitalistom! Śmierć, śmierć! – huczało z trybuny. Audytorium zaczęło szemrać niecierpliwie. Poczciwy Bentvitch mówił stanowczo za długo, a przecież tylu było jeszcze referentów. Zaniepokojenie rosło, bo Dama z Gratzu będzie mogła wygłosić swój odczyt dopiero około godziny dziesiątej. Największe zamieszanie panowało w jednym z oddalonych kątów sali, gdzie Mały Piotr, z błyszczącym wzrokiem i zmarszczonymi brwiami, przemawiał do gromadki zebranych wokół siebie towarzyszy.
– To jest niemożliwe, to jest absurd, to jest głupota! – Cienki, niemal kobiecy głos przechodził chwilami w wielki krzyk rozpaczy i obijał się między ścianami niby głos polarnego niedźwiedzia uwięzionego w klatce. Skupieni wokół Małego Piotra gestykulowali z ożywieniem i przerywali sobie nawzajem, lecz głos Piotra zazwyczaj pokonywał ich.
– Powinniśmy wszyscy śmiać się z tego i ja się śmiać powinienem, tylko jedna Dama z Gratzu potraktowała całą sprawę serio i dlatego się boi.
– Boi się!
– Niedorzeczność!
– Głupstwa pleciesz, Piotrze!
Każdy uważał za stosowne wypowiedzieć w tej kwestii swoje zdanie. Piotr poczuł się pokonany, bo przecież nikt spośród obecnych nie mógł uwierzyć, by Dama z Gratzu obawiała się czegokolwiek. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę prezydium, jak gdyby w poszukiwaniu tej, o której była mowa. Jednakże Dama z Gratzu jeszcze się tam nie pojawiła.
– Opowiedz nam o tym szczegółowo, Piotrze – proszono zewsząd, lecz mały człowieczek, ze łzami w oczach, odwrócił się od swego audytorium.
Dowiedzieli się zatem tylko tyle, że Dama z Gratzu uczuła nagle dziwny lęk przed czymś. To wywołało sensację, bo kobieta, a właściwie młode dziewczę, umiała wymową swą elektryzować świat i nie bała się niczego. Podczas zebrania w jednym z małych miasteczek węgierskich, gdy wszyscy mówcy skończyli już swoje oracje, wstała ona i silnym wzrokiem zahipnotyzowała z trybuny całe audytorium. Była wówczas nieledwie małą dziewczynką w krótkiej sukience i z dwoma grubymi warkoczami. Drobna, szczupła, o energicznie zakrojonym podbródku. Byli nawet tacy, którzy śmiali się w kułak, patrząc na tę dziwną mówczynię. Lecz potem, gdy przemawiała, a przemówienie jej trwało ze dwie godziny, żaden ze słuchaczy nie odważył się poruszyć na swym miejscu. Ta mała, energiczna dziewczynka wyrzuciła z siebie potok silnych słów, które otworzyły przed słuchającymi nowe horyzonty. Zasadniczo wszystkie te doktryny były może bardzo stare, zmurszałe, ale ona przedstawiła je w zupełnie nowej szacie. Nawoływała do czynu. Nawoływała do pozbycia się dotychczasowego lenistwa, a słowa jej sączyły się kropla po kropli i zapadały w dusze tych, którzy dotychczas nie byli uświadomieni. Od tego pamiętnego wieczoru mała dziewczynka z dwoma grubymi warkoczami nazwana została Damą z Gratzu i wszyscy zaczęli ją otaczać niezwykłym szacunkiem.
Przyjeżdżała na każde ważniejsze posiedzenie. Przemówienia jej tłumaczono na wszystkie języki świata. Z każdym rokiem stawała się piękniejsza i dojrzalsza. Utrzymywano ogólnie, że o piękności swej nie myślała nigdy albo też nie zdawała sobie z niej sprawy. Przypuszczam jednakże, że była to nieprawda. Inne kobiety, zajmujące podrzędne stanowiska w partii Stu Czerwonych, otaczały Damę z Gratzu mimowolnym szacunkiem i uważały ją za najpiękniejszą ze wszystkich towarzyszek.
Sława jej zajaśniała prawdziwym blaskiem po śmierci jej ojca, gdy przyjechała do Rosji. Wraz z przybyciem tej kobiety nastąpił w Rosji cały szereg tajemniczych zamachów, między innymi na generała Mailowa, który został zastrzelony przez nikomu nieznaną kobietę w swoim prywatnym gabinecie przy komendzie policji w Moskwie; na pułkownika Kawerdaskowa, którego rozerwała podrzucona przez nieznaną nikomu kobietę bomba.
Sława Damy z Gratzu rosła. Aresztowana była kilkakrotnie i nawet skazana na śmierć. Któż jednak mógł zwyciężyć taką kobietę? Kobietę, która poszczycić się mogła tak niezwykłą urodą.
Naprawdę trudno opisać urodę tej kobiety-demona. Spojrzenie szarych jej oczu zanurzało się niby zimna stal w duszę każdego patrzącego na nią mężczyzny. Bywały chwile, kiedy wzrok jej tracił ten nieodłączny chłód i stawał się gorący jak płomień… W takich to właśnie momentach Dama z Gratzu wygłaszała najważniejsze kwestie i łamała opór najzaciętszych swych przeciwników.
I wreszcie ukazała się na estradzie, przez którą przeszła lekkim, swobodnym krokiem i zatrzymała się dopiero przy stole przykrytym czerwonym suknem. A gdy podniosła rękę – martwa cisza zaległa salę. Cisza ta była tak przerażająca, że pierwsze słowa mówczyni zadźwięczały jakoś dziwnie i odbiły się echem po pustych korytarzach. Przez cały czas przemówienia nie gestykulowała zupełnie, a ręce trzymała skrzyżowane na piersiach. Słuchaczy emocjonował tylko jej głos, który zdawał się być nieziemskim śpiewem. A gdy przestała mówić, zerwał się na sali huragan oklasków. Dama z Gratzu widocznie nie skończyła, bowiem po przeczekaniu głośnego entuzjazmu audytorium kontynuowała przemówienie. Widocznie sprawa, o której mówiła w tej chwili, była najbardziej bliska jej sercu, bo policzki, blade zazwyczaj, spłonęły krwawym rumieńcem, a oczy zalśniły niesamowitym blaskiem.
– … i teraz właśnie, gdy organizacja nasza stała się światową potęgą, gdy świat zaczął się z nami liczyć, przyszedł ktoś, kto usiłuje wstrzymywać wszelkie nasze poczynania. Czyż wolno terroryzować nas, nas, którzy nie liczymy się nawet z przywódcami największych mocarstw?
Znowu w sali zaległa cisza, lecz cisza ta tchnęła dziwną boleścią. Dwaj obcy mężczyźni poruszyli się niespokojnie, jak gdyby coś w przemówieniu Damy z Gratzu wywarło na nich przykre wrażenie. Tymczasem ona ciągnęła dalej:
– Słyszeliśmy wszyscy o ludziach, którzy pisali do nas ostrzegawcze listy, że powinniśmy zaniechać realizacji naszych planów, że musimy zmienić nasze metody, a jeżeli nie uczynimy tego, ukarzą nas, ukarzą nas tak, jak my ich karzemy, będą zabijać tak, jak my zabijamy…
Głośny szmer przeszedł po sali i zebrani zaczęli spoglądać na siebie ze zdziwieniem. Nieustępliwość widniała na bladej twarzy mówczyni i w jej połyskliwych oczach.
– Lecz my zwyciężymy…
Podniesione głosy w korytarzu przerwały jej dalsze słowa. Po sali przebiegł rozpaczliwy szept: policja! Setki rąk sięgnęły automatycznie do kieszeni, lecz w tej samej chwili wysoka postać stanęła przed estradą, z podniesioną w górę dłonią.
– Proszę państwa, proszę się nie bać! Nie ma powodów do alarmu. Jestem Falmaouth ze Scotland Yardu i nie mam nic przeciwko partii Stu Czerwonych.
Mały Piotr zbliżył się do detektywa.
– Kogo pan tu szuka? Czego pan chce? – pytał nerwowo.
Stojąc odwrócony plecami do drzwi, detektyw odparł spokojnie:
– Szukam dwóch ludzi, którzy podobno weszli do tej sali, dwóch członków organizacji nie mającej nic wspólnego z partią Stu Czerwonych. Oni to…
– Co takiego? – kobieta na estradzie pochyliła się, a w oczach jej zabłysły dziwne iskry.
– Wiem, wiem! – zawołała. – Są to ludzie, o których mówiłam przed chwilą, którzy wstrzymują wszystkie moje działania i mojej partii. Mam na myśli Czterech Sprawiedliwych.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.