Availability: Dostępny

Świerszcz za kominem

ISBN: 9788379541836

Format: EPUB, MOBI

Liczba stron: 110

Data premiery: 23 grudnia 2021

9,90 

Opis

Kolejna ze znanych „Opowieści wigilijnych” Dickensa. Za oknem chłód i śnieg, a w domu, w ciepłej kuchni za kominem schował się świerszcz. Tytułowy owad, strażnik domowego ogniska, schronił się przed mroźną zimą i daje dobre rady tym, którzy zechcą go wysłuchać.

Mimo upływu wielu lat „Świerszcz za kominem” to nadal piękna ponadczasowa opowieść o miłości, ludzkiej dobroci i pokonywaniu trudności.

Szczegóły

TytułŚwierszcz za kominem
AutorCharles Dickens
TłumaczMaria Feldmanowa
Liczba stron110
FormatEPUB, MOBI
ISBN978-83-7954-183-6 (EPUB)
978-83-7954-184-3 (MOBI)
Data pierwszego wydaniagrudzień 2021
Językpolski
Wersja1.0

Fragment

Osoby

JOHN PEERYBINGLE: woźnica, człowiek powolny, ociężały, zacny.

KALEB PLUMMER: człowiek ubogi, trudni się wyrabianiem zabawek dla firmy Tackleton.

EDWARD PLUMMER: jego syn.

TACKLETON zwany „GRUFF i TACKLETON”: handlarz zabawek, surowy, złośliwy i niedobry człowiek.

MAY FIELDING: przyjaciółka pani Peerybingle.

Pani FIELDING: jej matka, drobna, gderliwa osoba o kłótliwym usposobieniu.

Pani MARY PEERYBINGLE: żona Johna Peerybingle.

BERTA PLUMMER: niewidoma córka Kaleba Plummera.

TILLY SLOWBOY: niańka Peerybinglów, wielce niezręczna i powolna dziewczyna.

 

Pierwsze ćwierkanie

Zaczął imbryk! Nie powtarzajcie mi tego, co powiedziała pani Peerybingle. Już ja wiem lepiej. Niech sobie pani Peerybingle mówi aż do końca świata, że nie mogłaby powiedzieć na pewno, kto z nich dwóch rozpoczął, ale ja twierdzę, że zaczął imbryk. Ostatecznie powinienem chyba to wiedzieć! Podług małego zegara holenderskiego, z żółtą jak wosk tarczą, stojącego tam w kącie, imbryk zaczął na całe pięć minut przedtem, nim się odezwał świerszcz.

Przecież zegar przestał już bić, a stojący na górze zegara mały kosiarz, siekąc kosą na prawo i lewo przed mauretańskim pałacem1, skosił trzęsąc się cały co najmniej pół akra2 niewidzialnej łąki, zanim świerszcz przyłączył się do wtóru.

Nie jestem wcale uparty, o tym wszyscy wiedzą.

Gdybym nie był całkiem pewny swego, to oczywiście nie przeciwstawiłbym się twierdzeniu pani Peerybingle. I nic by mnie do tego nie mogło skłonić. Ale tu chodzi o fakty. A faktem jest, że zaczął imbryk, i to co najmniej o pięć minut wcześniej, nim świerszcz dał jakikolwiek znak życia. Jeśli mi kto zaprzeczy, to powiem, że o dziesięć minut!

Pozwólcie, że przedstawię dokładnie, jak to było. Zacząłbym od razu opowiadać, gdyby nie wzgląd na to, że każdy, kto chce opowiedzieć historię, musi przecież zacząć od początku, a jakże mam zacząć od początku, nie zaczynając od imbryka?

Zdaje się, że między nim a świerszczem odbywały się zawody czy też próba sprawności. Opowiem zatem, jak doszło do tego i jak się to wszystko zaczęło.

Pani Peerybingle wyszła w drewniakach w słotny wieczór na podwórze i stukając po mokrych kamieniach podreptała do kadzi z wodą, by napełnić imbryk. Wróciwszy do domu pani Peerybingle, już bez drewniaków – a to wielka różnica, bo drewniaki były wysokie, a pani Peerybingle niska – postawiła imbryk na ogniu. Straciła jednak humor lub może tylko na chwilę gdzieś go zapodziała. Sprawiła to nieprzyjemnie lodowata woda, która zdolna jest przeniknąć na wskroś wszystko, nie wyłączając kółek u drewniaków. Dotarła ona nie tylko do palców u nóg pani Peerybingle, ale nawet obryzgała jej nogi. A jeśli ktoś, nie bez słuszności, ma dobre wyobrażenie o swoich nogach i bardzo dba o czystość pończoch, to gdy spotka go taka przygoda, na pewno straci cierpliwość, bodaj na chwilę!

Poza tym imbryk był złośliwy i uparty. Nie dał się ustawić na trójnogu, nie chciał słyszeć o tym, by się uprzejmie dostosować do węgli, kiwał się jak pijany i pluł na palenisko, uparty głuptas! Był w kłótliwym nastroju, syczał i mamrotał gniewnie na ogień. A na dodatek pokrywka zaczęła stawiać opór palcom pani Peerybingle, machnęła koziołka, po czym z uporem i pomysłowością godną lepszej sprawy zanurzała się coraz głębiej, aż opadła na samo dno. Kadłub zatopionego okrętu nie stawiał nigdy tyle oporu wydobywającym go ludziom, ile stawiała pokrywka dłoniom pani Peerybingle.

Ale i wtedy jeszcze imbryk wyglądał chmurnie i zawadiacko. Z wyzywającą przekorą podniósł do góry swe ucho, zuchwale i szyderczo kierując dzióbek na panią Peerybingle, jak gdyby chciał jej powiedzieć: „Ani mi się śni gotować! Ani mowy!“

Ale pani Peerybingle odzyskała już dobry humor; klasnęła w pulchne dłonie, by strzepnąć pył węglowy, i śmiejąc się siadła przed imbrykiem. Wesoły płomień podnosił się, to znów opadał rzucając odblask na małego kosiarza z zegara, tak iż wydawało się w tym migotliwym świetle, że stoi on nieruchomo przed mauretańskim pałacem i oprócz płomienia nic się wokół nie porusza.

Kosiarz poruszał się jednak i regularnie dostawał skurczów, dwa razy na sekundę. Grozą przejmował widok jego cierpień, gdy zegar zaczął bić, a kukułka, wyskoczywszy z ukrytych drzwi pałacu, sześciokrotnie zakukała. Trząsł się wtedy cały, jakby go ktoś szarpał za nogi, albo jakby się czegoś przestraszył.

I dopiero gdy ucichło wszystko w zegarze, kosiarz otrząsnął się wreszcie ze śmiertelnej trwogi. Miał zresztą powód do utraty równowagi, bo te klekoczące i zgrzytliwe mechanizmy zegarów mogą człowieka zdenerwować. Bardzo się dziwię, że istnieją ludzie, którym się chce majstrować takie zegary, a jeszcze bardziej się dziwię, że tymi ludźmi są poważni, ociężali Holendrzy. Wiadomo także wszystkim, że Holendrzy lubią nosić szaty szerokie, obszerne; mogliby więc naprawdę mieć tyle dowcipu, by ich zegary nie wyglądały tak smutno i nago.

I oto nadszedł moment, gdy imbryk zaczął wesoło się zabawiać, kiedy wpadł w nastrój pogodny, śpiewny, a z gardła jego poczęło się wydobywać nie dające się stłumić bulgotanie; pozwalał sobie też na krótkie, chrapliwe dźwięki, które dławił w zarodku, jak gdyby się jeszcze niezupełnie zdecydował, czy ma zabawiać towarzystwo. Ale po paru daremnych próbach stłumienia w sobie porywów pogodnego usposobienia odrzucił dąsy i rozpoczął śpiew tak miły i wesoły, że nawet kwilący czule słowik nie ma o czymś podobnym pojęcia.

A jak zrozumiała była ta pieśń! Można ją było rozumieć jak książkę, ba, lepiej może niż pewne książki, które moglibyśmy wymienić. Ciepłym swym oddechem wytworzył lekki obłoczek, który zwiewnie i radośnie wzleciał parę stóp3 w górę, po czym zawisł w kącie kominka niby na własnym swym rodzinnym niebie. Następnie imbryk rozpoczął pieśń z takim zapałem i wesołością, że cały żelazny jego korpus dźwięczał i dzwonił na ogniu. A pokrywka, przed chwilą jeszcze tak uparta i buntownicza – oto dowód, jak działa dobry przykład – tańczyła wesoło, pobrzękując jak niemy talerz w orkiestrze, nie mający wyobrażenia o czynności swego bliźniaczego brata.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że ta pieśń imbryka miała być pieśnią przywołującą a zarazem powitalną dla kogoś bawiącego jeszcze poza domem, dla kogoś krzepiącego się w tej chwili myślą o zacisznym, miłym domu i wesołym ogniu. Pani Peerybingle, siedząc w zadumie przed płonącym ogniskiem, doskonale o tym wiedziała.

„Ciemna jest noc – śpiewał imbryk – cała droga zasłana suchymi liśćmi, w górze mgły tylko i mrok, na ziemi błoto i kałuże. A w całym tym ponurym mroku raduje oczy jedynie odblask czerwieni, ciemnej, groźnej czerwieni w miejscu, gdzie słońce i wiatr po społu wznieciły jakby pożar w chmurach, karząc je za niepogodę. Dalej, jak okiem sięgnąć, całe niebo wygląda niby jeden czarny pas. Drogowskazy pokrył szron, a topniejący śnieg leży na drodze. Ani to lód, ani to woda. Jednym słowem, wszystko na razie wygląda na opak, ale oto nadchodzi on, oto nadchodzi on, oto nadchodzi on!“

A w tym momencie, o ile nie macie nic przeciw temu, przyłączył się świerszcz. Dopiero w tym momencie! I oto od razu wspaniałym czir-czir-czir, głosem, który w porównaniu z głosem imbryka pozostawał w tak zdumiewającej dysproporcji do wielkości świerszcza (wielkości! Przecież nie można było po prostu dostrzec tego drobnego stworzonka!), że gdyby jako ofiara własnego zapału od razu pękł na miejscu niby strzelba przeładowana prochem, rozćwierkawszy w pięćdziesiąt kawałków swe maleńkie ciałko, wydawałoby się to jedynie naturalnym i nieuniknionym następstwem wielkiego wysiłku.

Zakończył się więc solowy popis imbryka. Śpiewał on co prawda z niesłabnącym zapałem, ale świerszcz objął pierwsze skrzypce i nie ustępował. Wielki Boże, jakże on ćwierkał! Jego cienki, ostry, przenikliwy głos dźwięczał w całym domu, drżąc niby gwiazdy w mroku na dworze. W głosie tym w chwilach najwyższego napięcia słychać było wspaniałe trele, jak gdyby ogrom entuzjazmu zwalał z nóg świerszcza, a potem kazał mu wykonywać skoki w nadmiarze uniesienia. Mimo to świerszcz i imbryk doskonale zgadzali się w rytmie. Refren pieśni wciąż jeszcze był ten sam, lecz śpiewali go coraz głośniej, porwani chęcią współzawodniczenia.

Ładna, mała słuchaczka – bo ładna była i młoda, a chociaż może trochę zbyt pulchna, co, nawiasem mówiąc, mnie wcale nie razi – zapaliła świecę, spojrzała na małego kosiarza na zegarze, który zbierał obfity plon minut, i wyjrzała przez szybę, w której na skutek mroku nie dostrzegła nic oprócz odbicia własnej twarzy. Moim zdaniem, z którym na pewno byście się zgodzili, mogłaby była patrzeć bardzo daleko, zanim zobaczyłaby coś bodaj w przybliżeniu tak wdzięcznego jak ona sama. Gdy wróciwszy od okna zajęła poprzednie swe miejsce, świerszcz i imbryk wciąż jeszcze odbywali zawody. Widocznie imbryk miał tę słabą stronę, że nie dostrzegał, gdy go pobito. A muzyka rozbrzmiewała dalej. „Czir-czir-czir!“ – wyprzedza świerszcz o jakie pół mili4. „Bum-bum-bum!“ – podąża za nim imbryk niby duży bąk. „Czir-czir-czir!“ – śpiewa świerszcz krążąc w kąciku. „Bum-bum-bum!“ – dotrzymuje mu na swój sposób kroku imbryk nie myśląc ustąpić. „Czir-czir-czir!“ – donośniej niż kiedykolwiek ciągnie świerszcz. „Bum-bum-bum!“ – powolnie i statecznie wtóruje imbryk. „Czir-czir-czir!“ – ubiega się świerszcz o zwycięstwo. „Bum-bum-bum!“ – mruczy imbryk z niesłabnącym zapałem bojowym, aż ostatecznie w szalonej gonitwie współzawodników tak się to wszystko pogmatwało, że nawet głowa bystrzejsza od waszej i mojej nie zdołałaby rozstrzygnąć z całą stanowczością, czy imbryk ćwierka, a świerszcz buczy, czy świerszcz ćwierka, a imbryk buczy, czy może obaj ćwierkają i buczą. To jedno tylko nie ulega wątpliwości: imbryk i świerszcz w pewnej chwili jednocześnie zespolili swą miłą piosnkę domowego ogniska z promieniem świecy, który rozświetlał przez okno duży kawał drogi. A promień ten, padając na kogoś, zbliżającego się właśnie w ten mroźny wieczór, w jednej sekundzie ukazał mu wszystko, co się działo przy zacisznym ognisku, i powitał nadchodzącego: „Witaj, stary! Witaj, kochany!“

W tym momencie imbryk, ostatecznie pobity, zakipiał i musiano go zdjąć z ognia. Następnie pani Peerybingle pobiegła ku drzwiom, zaskrzypiał wóz, zadzwoniły podkowy konia, odezwał się męski głos, zaniepokojony pies wyskoczył i po chwili wrócił, w sposób zdumiewający i tajemniczy ukazało się na widowni niemowlę – jednym słowem, powstał niesłychany zamęt i zgiełk.

Skąd się wzięło niemowlę i w jaki sposób nagle znalazło się w ramionach pani Peerybingle, tego istotnie nie umiałbym powiedzieć. W każdym razie było to prawdziwe, żywe dziecko. Pani Peerybingle trzymała je na rękach, przyglądając mu się nie bez pewnego uczucia dumy, a rosły mężczyzna, który musiał się mocno pochylić, by tę małą kobietę ucałować, delikatnie pociągnął panią Peerybingle do kominka. Warto było jednak pochylić się nad nią. Nawet mężczyzna liczący sześć stóp i sześć cali5, a w dodatku cierpiący na reumatyczne bóle w kościach, nie byłby pożałował tego trudu.

– Mój Boże, John, jakże ci ta słota musiała dokuczyć! – zawołała.

Istotnie, dokuczyła mu porządnie, nie podobna było temu zaprzeczyć. Gęsta mgła niby skrysztalona rosa osiadła mu na brwiach, a wilgotna broda zaczęła w blaskach ognia mienić się wszystkimi kolorami tęczy.

– Ano trudno, Dot6 – odparł powoli, zdejmując z szyi szalik i ogrzewając sobie ręce. – Pogoda… pogoda niezupełnie taka jak w lecie; nic dziwnego, że zmarzłem.

– Johnie, nie nazywaj mnie Dot, bo tego nie lubię – rzekła wydymając wargi w sposób, który najwyraźniej świadczył, że lubi to, nawet bardzo.

– A czymże ty jesteś, jeśli nie kropeczką? – odparł z uśmiechem, obejmując ją tak delikatnie, jak tylko potrafił to uczynić swą ciężką ręką i muskularnym ramieniem. – Jesteś kropeczką… – tu spojrzał na niemowlę – i trzymasz na ręku… Nie, nic nie powiem, żeby nie wyrzec w złą godzinę, ale niewiele brakowało, a powiedziałbym teraz coś dowcipnego. Nigdy jeszcze nie byłem tak bliski dowcipu.

Często się zdarzało, przynajmniej według własnego jego mniemania, że już „niewiele brakowało”, żeby powiedział coś dowcipnego ten niezgrabny, ciężki, powolny, uczciwy John; John taki szorstki z wyglądu, a tak wrażliwy, tak nieczuły na pozór, a taki uczuciowy, taki nieporadny na zewnątrz, a tak lotny wyobraźnią, taki surowy, a tak niezmiernie dobry! O matko naturo, jeśli dzieci swe obdarzasz taką szczerą poezją duszy, jaka kryła się w piersi tego biednego woźnicy – bo, nawiasem mówiąc, był on tylko woźnicą – to spokojnie będziemy słuchać ich niewyszukanej mowy i patrzeć na ich proste życie, dziękując ci z głębi duszy za takich towarzyszy!


1 mauretański pałac – bogato ozdobiony pałac, wykonany na wzór wspaniałych budowli wznoszonych przez Maurów (Arabów).

2 akr – miara powierzchni równająca się około pół hektara.

3 stopa – angielska miara długości, równająca się około 30 centymetrom.

4 mila – angielska miara długości równająca się około półtora kilometra.

5 cal – angielska miara długości, równająca się około 2 centymetrom.

6 Dot (ang,) – kropeczka.

Spis treści

Osoby

Pierwsze ćwierkanie

Drugie ćwierkanie

Trzecie ćwierkanie

Opinie

Na razie nie ma opinii o produkcie.

Tylko zalogowani klienci, którzy kupili ten produkt mogą napisać opinię.